Etykiety

czwartek, 19 stycznia 2017

Pokój z widokiem w Calella de Palafrugell.





Z jednej strony chciałabym wszem i wobec o wyjątkowości  Costa Brava opowiadać i do poznania jej zachęcić, z drugiej cudownie by było mieć ją tylko dla siebie a przynajmniej nie zamienić jej całej w dziwny twór jakim stało się Lloret de Mar.
Mam swoje ulubione miejsca na "dzikim wybrzeżu" Katalonii i szczerze mówiąc ledwie oparłam się pokusie, by tam właśnie oddać się błogiemu nieróbstwu. Tym razem jeszcze zwyciężyła ciekawość. Ułożyć sobie listę miejsc, które chce się zobaczyć problemem nie jest, za to wybrać te, gdzie warto zostać na dłużej, jest już nieco trudniej. W Begur zatrzymaliśmy się na cztery dni a wystarczyłby jeden, wschód słońca w Calella de Palafrugell oglądaliśmy trzy razy a mogłabym i razy dziesięć.
Niby nic, mała "rybacka" wioska, za to jak położona!

Z Begur dotarliśmy autobusem do Palafrugell w 15 minut, ale by dostać się do odległej o jakieś 5 kilometrów Calella, na miejski transport liczyć nie mogliśmy poza sezonem.
W hotelowych wnętrzach pusto, na nadmorskim deptaku ruch niewielki, na plażach miejsca dużo, czego chcieć więcej? Może otwartych wciąż na początku października jadłodajni o których mówi się tu i tam, że dobrze zjeść w nich można? Bo tych kilka rozczarowań  jeśli o takich można mówić, dotyczy tego wątku właśnie, niczego więcej. ( I skąd ta wszechobecność zwykłych croissantów????)





















Calella de Palafrugell spodobała mi się od pierwszego spojrzenia z hotelowego tarasu. Mieszka tu mniej niż tysiąc osób chociaż w letnich miesiącach tłok bywa podobno nieznośny. Jest w miasteczku kilka plaż, tak uroczych jak maleńkich, jest nadmorska widokowa ścieżka i ogród botaniczny, w którym co roku odbywa się koncert goszczący światowe sławy.
Jeśli nie nazwać tego "atrakcjami" to nie wiem jak inaczej.
Pierwszy, niepełny dzień, po przyjeździe z Begur, spędziliśmy na niespiesznym rozpoznaniu dokąd tak naprawdę trafiliśmy. Rozpoznanie sięgnęło Llafranc, oddalonego o jakieś 20 minut spacerkiem. Plaże? Jest ich tu osiem, El Golfet, Sant Roc, inaczej dels Canyers, El Port Pelegri, La Platgeta, Platja d'en Calau, Port Bo, Port de Malaespina i El CanadellNa jednej bawiła się grupka nastolatków, inną upatrzyli sobie przeżywający drugą a może i trzecią młodość pasjonaci słonecznych kąpieli sądząc po kolorze ich skóry, na kolejnej trwała sesja zdjęciowa, każdy coś tu dla siebie znajdzie.
Podobno centrum miasteczka z bielonymi domami i wąskimi ukwieconymi uliczkami, z jednym kościołem nie zmieniło się od lat. Poznaliśmy je dość dokładnie, gdy drugiego dnia naszego pobytu zabrakło słońca i plan pieszej wycieczki do pewnej latarni przełożyliśmy na później.













Ogród botaniczny Cap Roig nawet w październikowe pochmurne popołudnie wygląda cudnie.
Powstał pod koniec lat 30-tych XX wieku, kiedy rosyjski pułkownik Nicolai Woevodsky i jego żona , angielska arystokratka Dorothy Webster, postanowili opuścić Londyn dla przepięknego zakątka na wschodnim wybrzeżu Hiszpanii. Tutaj spełnili swoje marzenie; po kilku latach ogród zajmujący przestrzeń 17 hektarów, liczący niemal tysiąc różnych okazów roślin z całego świata został otwarty, można było do niego wejść i podziwiać.
Od 2000 roku każdego lata odbywa się w ogrodach festiwal muzyczny; zagrali tu Sting, Elton John, Rod Stewart, Lady Gaga, Placebo, Barbara Hendricks , Katie Melua, Diana Krall i wiele innych mniej lub bardziej znanych gwiazd.
Zaletą zwiedzania Cap Roig w październiku niech będzie cisza i spokój, może ze dwie pary jeszcze snuły się po ogrodowych zakamarkach, nie wchodząc sobie w drogę.

























Kiedy piraci przestali wreszcie nękać katalońskie wybrzeże, rybacy mogli spokojnie osiąść w takich miejscach jak Calella.
To na Costa Brava najpierw przybyły tłumy, gdy w 50 i 60-tych latach XX wieku Hiszpania przeżywała tzw. "boom turystyczny". Wszystko, co je wtedy przyciągało jest tu i dziś, kusi i mnie, niezmiennie. Lubię to poszarpane wybrzeże, małe dzikie plaże, kolor wody, zapach lasu, góry w zasięgu ręki, pogodnych ludzi, smak wina, dużo słońca. Nie wierzę, że dopadłaby mnie tu zimowa depresja.
Wakacje i hotelowy pokój z widokiem to jedno, zamieszkać tu na stałe mogłoby być wyzwaniem jednak. Językowym na pewno, kataloński brzmi bardzo egzotycznie.
Calella de Palafrugell nie może się nie spodobać! Zadowoli leniwego plażowicza, aktywnego rowerzystę, niezmordowanego łazęgę ( to ja), trudniej będzie z zakupoholikiem czy królem parkietu zdaje się, ale na nich czeka Lloret de Mar albo Roses.
M. niezmordowany nie jest, idzie bo musi, dlatego darowałam nam wyprawę do Tamariu, poprzestaliśmy na Llafranc i latarni San Sebastia , czasem trzeba pójść na ustępstwo.
A Tamariu i tak kiedyś odwiedzę, podejdziemy je może od drugiej strony :)






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz