Etykiety

czwartek, 26 lipca 2018

Jak nie zakochać się latem w Kinsale?


Nic się nie zmieniło, nadal Kinsale baaardzo lubię. Za malownicze położenie, za intensywne kolory, za widokowe ścieżki, łodzie w zatoce. Po co szukać daleko jeśli 20 km od domu mam takie "perełki"? A no szukam, szukam podobnych, nieodkrytych, czasem w próżnię trafiam, czasem dziwię się entuzjastycznym opiniom o odwiedzonych miejscach, tych opinii nie podzielam, a bywa że znajduję niezwykłe zakątki, jak Three Castle Head, Nohoval Cove czy Gleninchaquin Park, zakątki, w których przyjemnie jest po prostu pobyć. 
Owszem, jest w Kinsale Charles Fort (polecam bardzo!), Desmond Castle z muzeum wina (nie byłam,nie wstydzę się przyznać), są galerie artystyczne, kolorowe sklepy, bary, można wybrać się w mały rejs, nocą duchów poszukać, czyli tzw atrakcje na turystę czekają też, ja do Kinsale jadę "połazić", bo naprawdę jest gdzie.
W minioną sobotę pogoda znów rozpieszczała, skończyłam pracę i podejrzeliśmy, co się w letni weekend w wiosce dzieje.
Ludzi oczywiście mnóstwo wszędzie,i w Forcie przy którym auto zostawiliśmy, i w mijanych po drodze do centrum miasteczka barach, i w samym centrum; ta część Irlandii jest naprawdę turystycznie atrakcyjna.
A żeby pospacerować, mapy nie trzeba, chociaż i Kinsale ma swoją "Sli na Slainte" czyli tzw "ścieżkę zdrowia", ma ją większość tutejszych miasteczek; z Fortu można oczywiście na "miejski" parking pojechać, ale można i pójść, albo drogą High Rd dla samochodów, z fajnymi punktami widokowymi i imponującymi wielkością willami, albo ścieżką tuż nad wodą, "Scilly Walk", później przystanek na lody w jednej z licznych kafejek, i znów spacerek po kolorowych uliczkach a jakby i tego było mało to można aż do Castlepark Beach i Dock Beach zawędrować, drogą przez widoczny z daleka most na rzece Bandon. Plaża maleńka ale warto tu zajrzeć, do The Dock Bar na irish coffee też.
Trzeba przyznać że miasteczko się ceni, właśnie zerknęłam na ceny hoteli, hoteli nie byle jakich skądinąd, no ale to przecież "tylko" Kinsale, mały przystanek na mapie wyspy.
Tak czy inaczej szkoda by było go przegapić, jeśli ktoś wycieczkę po Irlandii planuje!


















wtorek, 17 lipca 2018

I love Amstedam. Canal Parade, o wodnej paradzie wolności, nie o muzeach




Raz w roku kolorowy tłum opanowuje totalnie centrum Amsterdamu dzieląc się na uczestników parady i jej obserwatorów.Tłum nie jet czymś co lubię a jednak w Amsterdamie nie przeszkadzał mi zupełnie, może uznałam, że gdzie jak gdzie ale w tym mieście nigdy nie jest pusto, nawet przez chwilę nie zastanawiałam się czy to co się na ulicach dzieje odbiega jakoś od normy, dopiero gdy dziewczyna w hotelu opowiedziała nam o tygodniu imprez, które ściągają do Holandii ludzi z całego świata, zrozumieliśmy skąd taki problem ze znalezieniem noclegu i skąd te ich wysokie ceny. Trafiliśmy w sam środek corocznego festiwalu równości, największej w roku imprezy w mieście, imprezy z długa tradycją, bo po raz pierwszy parada miała miejsce w 1996 roku.

I było fantastycznie! Nie widzieliśmy, nie doświadczyliśmy NICZEGO, co mogłoby być uznane za niebezpieczne, nieprzyjemne, odrażające, obskurne, żenujące; ilości alkoholu jakie się wokół lały mogłyby takim sytuacjom sprzyjać a jednak nic nie zakłóciło rewelacyjnej atmosfery.

Canal Parade. Parada wolności.

To część tylko 9- dniowego programu "Amsterdam Gay Pride", ale mówi się, że jeśli ktoś dysponuje bardzo ograniczonym czasem, jak my, powinien zobaczyć właśnie "Canal Parade". Tym razem wzięło w niej udział 80 organizacji, od niewielkich partii politycznych, przez policję, Amnesty International, po wielkie korporacje typu Google. 
Przez dwie godziny staliśmy na moście oglądając przepływające kanałem łodzie, 80, jedną po drugiej,małe, wielkie, mniej lub bardziej ekstrawaganckie, tańczące, śpiewające, przebrane, kilkuosobowe, wypełnione wesołym tłumem...
Parada zaczęła się na Oosterdok, gdzie mieliśmy swoją bazę, i przez Herengracht, Amstel, Prinsengracht płynęła do Westerdok. Wszystko trwało około 3 godzin, pół miliona obserwatorów musiało się podzielić na tych z plakietką "Vip" z rewelacyjną miejscówką na prywatnych łodziach z barem i grillem, jakich widzieliśmy z góry na wodzie mnóstwo i na marnych podglądaczy   próbujących coś zobaczyć stając na palcach, my stanęliśmy gdzieś pośrodku zjawiając się na moście na tyle wcześnie, by coś widzieć ale za późno, by spędzić tych parę godzin bardziej komfortowo, na jakimś podręcznym składanym krzesełku na przykład. 
Dźwiękom muzyki, śpiewu i komentarzy we wszystkich językach świata towarzyszył charakterystyczny odgłos otwieranych puszek z "płynem rozweselającym", śmiech i gwar wokół przybierał na sile. Nasz przecież też! Policjantów kręciło się tu i tam sporo ale grozili palcem tylko tym ,którzy próbowali nielegalnie wspomniane puszki spragnionym turystom sprzedawać prezentując swój towar na niewielkich stolikach. Tym razem i w tym miejscu zarobić im się nie udało, musieli swój mały biznes zwinąć a i podejrzewam że karę jakąś zapłacić musieli też sądząc po wypisywanych przez stróżów prawa druczkach.
M. powoli opadał z sił w południowym słońcu, ja niestrudzenie "pstrykałam fotki", poirytowana czasem, że głowa czy ramię stojących przede mną wchodziła mi w kadr. Gdy nawet tłum nie był nas już w stanie na nogach podtrzymać uciekliśmy w spokojniejsze miejsce, usiedliśmy nad kanałem w jednej z sąsiednich ulic, długo jeszcze analizując co własnie widzieliśmy, jak to możliwe że da się w taki sposób tak wielką imprezę w takim stylu zorganizować i jak mało prawdopodobne jest, że coś takiego kiedykolwiek w Polsce będzie mogło zaistnieć.
Jestem wciąż pod absolutnym wrażeniem i parady, i Amsterdamu, do którego na pewno będziemy wracać. 
Jeszcze nie jest za późno, można i w tym roku łodzie zobaczyć. Nie będzie to dobry moment na typową wycieczkę z muzeami w programie, bo mało jest chyba podobnych imprez ściągających do miasta tak wielotysięczne tłumy turystów. Wycieczkę po muzeach proponuję odłożyć, co i my zrobiliśmy poddając się magicznej sile plenerowych, ulicznych wydarzeń.
I 💓 Amsterdam!